Kwiecień 2020, podsumowanie miesiąca
Jakie to dziwne i smutne jednocześnie, że w miesiącu, w którym mogłabym pisać i tworzyć, zrobiłam tak niewiele. A blog to już całkiem poszedł w odstawkę, ułożył się w rowie czekając na powolną śmierć. Ulitowałam się jednak nad nim i znów siadam do tej naszej kroniki, z nadzieją, że taki kwiecień pozostanie tylko złym wspomnieniem i nauczką na przyszłość.
Zacznę od tego, co złe czyli mojej nieproduktywności. Niby w obecnej sytuacji można sobie dać prawo do odpuszczania. Szkoda, że niekoniecznie rozumieję to właściciele lokali, banki, urząd skarbowy…Krótko mówiąc, trzeba się zawziąć do roboty. Niestety, moja nieproduktywność czerpie swoję, hehe, energię z depresji, którą obecna sytuacja doprowadziła do najlepszej formy od dwóch lat. Gwoli ścisłości, moja terepautka zauważyła pierwsze symptomy pogorszenia w styczniu – szkoda, że wtedy nie przewidziałam nadchodzącej pandemii, nie schowałam głupiej dumy w kieszeń i nie przeprosiła się z antydepresentami. Nie straciłabym kilku tygodni. No, ale jest jak jest – aktualnie sa wreszcie dni, gdy nie czuję się jak kupa więc JEJ i do przodu.
Wielkanocy nie obchodziliśmy, bo nie było z kim, a ja do tych świąt podchodzę typowo towarzysko (może z wiekiem mi się zmieni). Dziewczynki przynajmniej miały zajęcia tworząc masowo różne tematyczne wielkanocne obrazki i malując jajka.
Edwin zdobył kolejną życiową sprawność i nauczył się wbijać mi igły w sadełko na brzuchu. Wdzięcznam, bo sama bym się pewnie nie przemogła. Przerażona, bo miał z tego dziwną frajdę. A tak naprawdę to samo kłucie nie bolało.
Ja za to szlifowałam swoje umiejętności w gotowaniu i pieczeniu. Po raz pierwszy zrobiłam chlebki naan, które świetnie komponują się z różnymi curry inspirowanymi Indiami. Dopracowałam pieczenie kruchej tarty: czasem na słodko, czasem na słono. Upiekłam pierwszy chleb na drożdżach. Namówiłam Tatę, żeby mi zrobił zakwas i zamierzam piec dalej – niestety, moja próba zrobienia zakwasu skończyła się porażką, ja mu jeszcze kiedyś pokażę (zakwasowi).
Jak już przy gotowaniu jesteśmy, to postanowiłam wykorzystać siedzenie w domu do uczenia moich dzieci praktycznych umiejętności. Okazało się, że to one najbardziej bałaganią i musieliśmy wprowadzić pewne zmiany, ponieważ miałam załamanie nerwowe średnio raz dziennie. A nie mogę sobie wyjść na klatkę i pokrzyczeć, bo sąsiedzi z dołu kopcą papierosami na korytarzu i mi słabo. No, to policzyłam w głowie do 10, przymknęłam oko na brudne miski i to, że nie robi tego jak ja, ale robi po swojemu i jest dobrze: Maja nauczyła się smażyć od podstaw pancakes, robi jajecznicę, lemoniadę i kanapki. W planach wchodzenie na coraz wyższe umiejętności w gotowaniu.