Zupełnie inna planeta

Published by Sara on

Był taki moment w naszym życiu, gdy mieliśmy częsty kontakt z innymi rodzicami. Minimum dwa razy w tygodniu, a zazwyczaj częściej, mogłam pogadać z innymi matkami i wymienić nasze doświadczenia. Akurat byliśmy w dość obfitym w dzieci zborze świadków Jehowy, w którym były dzieci starsze od moich, rówieśnicy, a także młodsze maluchy. Pod tym kątem to był piękny czas. Można było liczyć na wsparcie, zrozumienie i dobrą, ale nie natrętną radę. Inny rodzic nie patrzył na ciebie z obrzydzeniem, gdy słyszał, że musisz wyciągnąć gluty odkurzaczem. Gdy młode epicko rzucało się na podłogę nie byłaś chodzącą matczyną porażką – zamiast tego oferowano ci mentalne wsparcie i obietnicę, że ten etap minie. Oczywiście, mówię tu raczej o młodych rodzicach, bo starsze zborowe „ciotki” potrafiły cię zgromić spojrzeniem i rzucić tekst, że potrzebne jest lanie.

Tak się złożyło, że po naszym odejściu z organizacji zostaliśmy sami na tej rodzicielskiej planecie. Troszkę smuteczek, bo chociaż nie jestem mamą, która przez cały dzień ma ochotę mówić o tym, co Leosia robiła w przedszkolu, to jednak fajnie było czasem porozmawiać z kimś, kto rozumie twój aktualny stan. Czyli na przykład lekki wkurw, bo twoja córka właśnie złapała ospę i okazuje się, że wszystkie wasze plany poszły się…eee…poszły uprawiać namiętną miłość na egzotycznej wyspie. Dla czepliwych: etap złości przychodzi oczywiście, gdy wiesz, że choroba nie jest poważna i wszystko będzie dobrze.

Nie mam więc za dużo rodziców w swoim bliskim otoczeniu. Rodzeństwo i kuzynostwo się na razie nie rozmnaża (z kilkoma wyjątkami, ale po zgraniu wszystkich terminów, przejściu wszystkich przeziębień i tak okazuje się, że możemy się spotkać góra raz na pół roku – dobrze, że jest jeszcze fejs, w którym możemy sobie ponarzekać na nasze niewyspanie i bolące plecy).

Co ciekawe, po raz pierwszy w życiu zetknęłam się z przybyszami z innej planety. W tej krainie mieszkańcy nie tylko nie mają dzieci, ale także są tak zwanymi…singlami! No, dobra – teraz sobie oczywiście żartuję, bo w żadnym wypadku nie trzeba mieć męża/żony oraz gromadki potomstwa by prowadzić satysfakcjonujące życie. Dla mnie na początku był to lekki szok, bo z racji swojego wychowania nigdy singielką nie byłam ( i mam nadzieję, że nie będę, bo oznaczałoby to, że w naszym życiu stało się coś bardzo złego). Wiecie, wyszłam za mąż zaraz po maturze, bo innej opcji nie było. Kilkanaście miesięcy później pojawiła się Maja i potem już poszło z górki. Nawet gdybym nie wstąpiła w związek małżeński to i tak jako świadek nie prowadziłabym tak zwanego życia singla – jestem kobietą więc na pewno mocno by mnie kontrolowano, a poza tym iść potańczyć w sobotę wieczór, gdy w niedzielę rano jest Strażnica? To ja podziękuję.

Jak bardzo są to różne planety uświadomiłam sobie, gdy nasz przyjaciel po raz kolejny przypominał nam o koncercie, na który chciał z nami iść. W tamtym momencie byliśmy zawaleni pracą zawodową, do tego doszło przedszkole i szkoła dziewczynek. Potrafiłam po kilka razy dziennie sprawdzać datę w kalendarzu, bo zapominałam jaki mamy dzień. I co ciekawe, pamiętam jak pierwszy raz rozmawialiśmy o tym koncercie jakiś czas temu i jak bardzo chciałam iść. A potem życie wprowadziło swoje zawirowania i wyszło jak wyszło. A bywa tak:

Wstaję przed 6. Reszta budzi się niedługo po mnie. Chcemy o 7 wyjść z domu, więc w ciągu tej godziny trzeba zjeść śniadanie, ubrać się, uczesać dziewczyny – najczęściej rezygnuję z makijażu, bo nie mam na to czasu. W międzyczasie rozwiązujemy kilka konfliktów np. Leosia chce iść do przedszkola w moich szpilkach, a Maja się na nią wydziera, bo młodsza wzięła na chwilę w rękę jej gumkę do ścierania. Potem czeka nas 8 godzin pracy. Czasem jest spoko. Czasem mamy ochotę walić łbem o biurko. Czasem zaczynam hiperwentylować ze stresu. Po pracy odbieram Leosię. Jak jest pogoda to zabieram je na plac zabaw, bo jednak nie chcę być taką do końca beznadziejną matką, a wiadomo, że dzieci w wieku moich córek wciąż potrzebują swobodnej zabawy. Albo idziemy na zakupy, bo coś jednak jeść trzeba. Albo do domu, gdzie wiecznie czekają na mnie ubrania do złożenia i kolejne pranie do wstawienia. Jak pomyślę, że jako nastolatka czytałam kilka książek tygodniowo, to wybucham pustym śmiechem. Kiedy? Jak?

No i gdy wreszcie przychodzi weekend….to mamy ochotę się zabawić. Tak! Lubimy jeździć na wycieczki. Lubimy odwiedzać przyjaciół i iść coś zjeść razem na mieście. Jednak gdy przychodzi odpowiednia godzina, zaczynamy ziewać i zasypiamy niemal na stojąco. Rutyna i nawyki mości państwo! Trudno znaleźć energię na nocne szaleństwa, gdy wiesz, że czy chcesz czy nie nastąpi poranna pobudka. Może za jakiś czas będzie łatwiej np. gdy Leosia trochę podrośnie i sama będzie się szykować do snu. To jednak nie ten rok.

Nie wiem jak wygląda życie singla. Mogę sobie tylko wyobrażać, że wiąże się z wyzwaniami, być może z rozczarowaniami, których nie znam i być może nigdy nie poznam. Na szczęście nasi przyjaciele są wyrozumiali i cierpliwi. Gotowi spotkać się w połowie drogi – zamiast na imprezie, która miała trwać do rana, to w niedzielę na wspólnym obiedzie. Tylko najpierw musimy dać im odespać nocne szaleństwa 🙂


Sara

Na co dzień szczęśliwa żona i mama Mai i Lei, które są uczestniczkami wielu wydarzeń z tej strony. Zawodowo spełnia się jako account manager i copywriter. Na swoim blogu uchyla wam rąbka tajemnicy swojego prywatnego życia oraz dzieli się tym co powinno was zainteresować.

Otrzymuj powiadomienia o komentarzach w tym poście
Powiadom o
guest
5 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
5
0
Przejdź do komentarzy i proszę zostaw swój.x