Dzień 0: prawdziwa katastrofa.

Chciałam w tym roku zrobić inaczej. Zazwyczaj z wyjazdów robiłam dwa, trzy wpisy z wyjazdów. W tym roku wymyśliłam sobie coś innego. Jeżdżę wszędzie z notesem i prowadzę dziennik. Mam wrażenie, że dzięki temu wszystko głębiej przeżywam. Po cichu liczę, że taka telenowela też da wam trochę przyjemności. Dziś wracamy do dnia, w którym mieliśmy wyjechać…
Obudziłam się z mocnym bólem ręki. Zawsze przed wyjazdem się stresuję. Myślę o trasie, o tym, czy nic nam się nie stanie, czy będziemy bezpieczni. Prawdopodobnie za dużo analizuje, ale z drugiej strony dzięki temu nie wyobrażam sobie nie wykupić ubezpieczenia. Nie mam za to problemu z pakowaniem. Większym wyzwaniem jest ogarnięcie pracy. Przypuszczam, że na etacie jest inaczej, a przynajmniej lubię tak myśleć? Wyobrażam sobie, że z dniem rozpoczęcia urlopu wychodzisz z biura i nie myślisz o pracy. A na własnej działalności, no coz, musisz zadbać o to, żeby biznes się kręcił, gdy cię nie ma na miejscu. Często i tak kończysz odpisując wieczorami na maile. Życie.
W ten gorący dzień, w którym nawet wiatr parzy wyszłam jeszcze na pocztę zanieść paczki z zamówieniami. A potem do mojego warzywniaka po ogórki i jabłka. I do domu, zrobić jedzenie na drogę i dokończyć pakowanie.
Zabieram kanapki z szynka sojową, pokrojone ogórki i rzodkiewki. Do tego nasmażyłam placuszków. Pakuję też kaszę gryczaną i proste curry z batatami i marchewkami.

Ruszamy o 21. Dziewczynki są bardzo podekscytowane i ani myślą o spaniu.
21.40 – jesteśmy troszkę ponad 50 km od domu. Trasa na Częstochowe w remoncie. Tiry mają zakaz wyprzedzenia. Ten kierowca, jadący z na przeciwka, ma to w poważaniu. Zahacza o słupek dzielący pasy, a ciężka podstawa uderza prosto w nasze lewe koło. Zjedżamy na mizerne pobocze i szybko wypinam dzieci z fotelików by schować się dalej na polu. Mijające nas samochody ani myślą zwalniać.
Jeszcze przez chwilę jest nadzieja, że wystarczy wymienić koło, chociaż szybko okazuje się, że w panujących warunkach drogowych to się nie uda. Przez 20 minut próbujemy się dodzwonić na assistance. Następne dwie godziny czekamy na pomoc drogową. Stoję z dziewczynami pośrodku niczego, gryzą nas komary i inne paskudztwa. Leosia w końcu zasypia na rozłożonym kocu i przez najbliższe dni będzie miała bąble na buzi.
Laweta w końcu przyjeżdża i niestety odkrywamy, że poszły dwa koła i dwie felgi. Problem robi się poważniejszy. Niewiadomo czy od uderzenia nie popsuło się zawieszenie. Maja jest zmęczona. Ja też, plus powoli oswajam się z myślą, że może już nigdzie nie pojedziemy. Siadam na ziemi i wybucham płaczem.
W końcu przyjeżdża też samochód po nas. Mam w sobie jakąś traumę. Boję się jechać, ale nie mam wyjścia. Edwin zapina foteliki, ja przenoszę śpiącą Leosię. Godzinę później wchodzę do domu. Jestem tak zmęczona i zestresowana, że nie jestem w stanie zasnąć. Po raz pierwszy od wielu miesięcy sięgam po tabletkę na uspokojenie i sen. Odpływam.