Everyday#3

Odzywa się we mnie wyrodna matka. Wcale nie płaczę na myśl o pierwszym września. Wręcz przeciwnie! Odliczam dni i pewnie nawet wyrwie mi się małe „hurra, nareszcie!”. Pewnie kłania się ogólne zmęczenie ciążą, porodem i dwoma miesiącami z dziewczynami, które spędzałam w większości sama. Mąż za to wykończony robotą. Jeszcze jesteśmy w trakcie zmiany lokalu w firmie. Doszło do tego, że obojgu nam się śnią wakacje: mi nad morzem, Edwiniastemu w górach.
Zanim jednak wyprawię starszą córkę z powrotem do przedszkola, staram się jej zapewnić jak najwięcej atrakcji. Chodzimy na spacery, odwiedzamy figloraj i skaczemy na trampolinie u Majowej przyjaciółki (tak, ja też). A ostatnio wybrałyśmy się do lasu.
Mam dziwną satysfakcję z patrzenia na Leośkę, która jest podobna do mnie. Wiem, że to nie ma większego znaczenia; tak samo, jak jestem świadoma tego, że wszystko w jej wyglądzie może się zmienić. Jednak po pięciu latach słuchania jaka to Maja jest Edwinowa, chyba mogę się chwilę pocieszyć? 😉
Kilka dni temu zaliczyłam małego doła. Bo mam cienie pod oczami. Bo jestem gruba – tak, to już ten etap, że nie wykręcisz się, że dopiero urodziłaś. Bo nie mam białej kuchni i blatu do zdjęć. Bo nie byłam na wakacjach. Zalałam się więc łzami i stwierdziłam, że moje życie jest beznadziejne. Pozostaje mi tylko podciąć sobie żyły – zawsze miałam skłonności do dramatyzmu. Zanim jednak wzięłam w ręce nóż, wyszorowałam zlew, ułożyłam ciuchy w szafkach dziewczyn i trochę mi przeszło. A potem zrobiła zupę kurkową i już było dobrze. Czasem bardzo łatwo mogą nas przygnieść drobiazgi.
Krem z kurek (nie ma proporcji, bo nie planowałam publikacji)
Na oliwie podsmażyłam pokrojoną cebulę i ząbek czosnku. Dolałam wina (białego z Chorwacji) i kurek. Zalałam wszystko gorącym warzywnym bulionem i dodałam pokrojone w kostkę ziemniaki. Jak ziemniaki zmiękły, wszystko zblendowałam i doprawiłam śmietaną.