Wróciłam z Chorwacji.
Wróciłam z Chorwacji. Zaniosłam torby z ciuchami do łazienki i wstawiłam pranie. Jedno, drugie, zostało jeszcze trzecie. Dojadamy resztki przywiezionego ajwaru, a do obiadu użyłam przywiezionego czosnku i papryki, których nie chcieliśmy zostawiać na łaskę lub nie łaskę gospodarzy apartamentu.
Rozpakowuję też wspomnienia. Zamykam oczy i wkładam momenty w odpowiednie przegródki w mózgu. Wekuję je przed jesienią i zimnymi słotami. Zapełniam spiżarnię dobrobytem i urodzajem wakacji. Próbuję uchwycić kolor, soczystość i obfitość, do której będę tęsknić. Smak włoskiej pizzy jedzonej na Istrii po tym jak próbowaliśmy zdobyć Vojaka. Godziny przechodzone w słomkowym kapeluszu i sukienka powiejająca na wietrze. Leniwe wylegiwanie się w knajpie z widokiem na morze i czekanie na kawę. Patrzenie na dzieci, gdy próbują nowych smaków. Zanurzanie się w historii i bładzenie po wąskich uliczkach.
Na naklejce ze wspomnieniem piszę: smak białego wina w gorący wieczór pod winoroślą. Obok stawiam słoiczek z lodami jedzonymi wieczorem w Trogirze. Odrobinę zbyt tłoczny jak na mój gust, ale jednocześnie cudownie pełny różnorodności.
W pierwsze chłodne wieczory wyciągnę z szafki mieszankę „pierwsza podróż promem” i jedną łyżeczkę wsypię do kubka. Jest tam nutka stresu, sporo ekscytacji i ogromne morze (!) błękitu. Mieszankę należy pić nucąc pod nosem „Living on the island”.
Na sam koniec stawiam na blacie wielką skrzynkę wypchaną dojrzałym Splitem z pierwszego tłoczenia. Trzeba było wstać rano i trochę się zmeczyć by prawidłowo przerobić te wspomnienia, ale było warto! Cudownie przełamuje je zielona i łagodna Słowenia, którą poczęstowano nas na sam koniec, a ja zabrałam po cichu buteleczkę ze sobą do Polski.
Ps. Wpis praktyczny (noclegi, przejścia, co widzieliśmy itd) będzie 🙂 Ale ten wpis to lek na mój pourlopowy kac.