Przebłyski szpitalne, część I

Published by Sara on

Jest godzina 5.45 rano a ja piszę ten wpis. Piszę go, bo i tak zazwyczaj się budzę o tej godzinie. Poza tym budzi się szpital i już zapolono światła, więc trochę trudno złapać jeszcze resztki snu. Po trzecie, zwyczajnie się nudzę. Mam zakaz jakiekolwiek ruchu, nawet mówić za bardzo nie powinnam, więc mój telefon, dłoń i klawiatura, to w tej chwili moi najlepsi przyjaciele.

Nie powiem wam dlaczego jestem w szpitalu. Przynajmniej jeszcze nie, bo wiadomo jak to ze mną bywa: jak już coś robię to wycisnę z tego wartość dla społeczeństwa. Najpierw jednak trzeba wyzdrowieć, a potem dokładnie poczytać zapiski na mojej karcie.

Co więc wam tu dzisiaj napiszę? Ot, takie tam przebłyski ze szpitala.

Oczywiście do szpitala nie chciałam jechać, bo co to nie ja i zaraz przejdzie. Mój mąż wzywając pogotowie, no nie chcę tu dramatyzować, ale prawdopodobnie uratował mi życie. Nie wiem czy to jakaś przywara młodych ludzi, że zakładamy, że będziemy żyć wiecznie. Za to u starszych nagle się to zmienia i z naszej perspektywy z każdą pierdółką lecą na SOR lub zajmują kolejki w przychodniach. Dziś pomyślałam jednak, że może oni po prostu kurczowo trzymają się życia i są po prostu bardziej świadomi zagrożeń i tego, że są w grupie ryzyka.

Przyjazd karetką ma swoje plusy, bo cię od razu przyjmują. Ostatnia moja wizyta na SOR trwała 4 godziny (było podejrzenie złamania kostki), bo przecież nic mi się nie działo a przywiezieni przez straż miejską panowie żulowie mietkowie, dostawali pierwszeństwo. Ja jeszcze jak ja – obok mnie czekał chłopak, który przeorał nogę na jakimś szkle, ale co tam niech czeka. Znajomy pracujący w szpitalu śmiał się, że trzeba było sobie walnąć jakąś wodeczkę przed przyjazdem, to by mnie z miejsca na badanie wzięli.

Szpital to takie przedziwne uniwersum, w którym jesteśmy tylko gośćmi. Kręcący się lekarze, pielęgniarki, ratownicy medyczne mówiący do tego jakimś dziwnym językiem. Leżę więc pod tlenem, czekam na badania i zastanawiam się czy puszczą mnie za godzinę czy za półtorej, tak jak to sugerował wiozący mnie ratownicy. Co prawda nie mogę nawet usiąść bez omdlewania, ale przecież wystarczy jakiś magiczny lek i zaraz zacznę biegać, to tylko chwilowe.

Dla badających mnie osób jestem zaledwie dziewczyną. Nie wiem, czy to z mojej bladości czy tego, że w kontraście reszta leżącej ekipy jest po 70.

Przynajmniej zrobią mi badania, pocieszam się. Krew, ekg, znów krew, potem prześwietlenie klatki piersiowej. To ostatnie jest jeszcze spoko, chociaż ledwo stoję przy maszynie. Wróciły moje wyniki i po raz pierwszy zaczynam myśleć, że chyba tu zostanę. Lekarze marszczą brwi, szepczą o za wysokim poziomie czegoś i wysyłają mnie na tomograf. Wow, normalnie Doktor House w polskiej służbie zdrowia. No, dobra teraz może pomyślicie, że mi odbija, ale w tamtym momencie miałam ledwo siłę podpisywać dokumenty, bo mi długopis wypadł z rąk. Wszystkie moje z lekka ironiczne wnioski to etap późniejszego leżenia na łóżku, gdy zaczynały działać leki i masakrycznie się nudziłam, bo nie mogłam zasnąć. No i tak serio, ja wiem, że Polska służba zdrowia to nie są niewiadomo jakie warunki, ale ten tomograf naprawdę robi wrażenie i przez chwilę poczułam się jak epizodyczby gość w serialu medycznym. Niestety, samego doświadczenia nie polecam. Dostałam jakiś kontrast w żyłę lub tętnicę (hej, nie jestem lekarzem) i było to delikatnie mówiąc niekomfortowe.

Potem się dowiaduję, co mi jest, dlaczego najprawdopodobniej mi to jest i że sobie kózka teraz nie poskacze, bo jej stan jest poważny, skończyło się rumakowanie itp.

Patrzę sobie na tą kardiologię, która znów jest całkiem spoko. I pielęgniarki są miłe, i lekarze wszystko tłumaczą i sprawdzają w nocy kilka razy co ze mną. Być może mam szczęście do ludzi, a może to zwyczajne mówienie „proszę” i „dziękuję” jakoś wpływa na ich podejście. Nie wiem. Wiem za to, że mimo całego bałaganu w naszym kraju cieszę się, że trafilam na oddział, zrobiono mi badania i dano leki i nie zapłacę ogromnego rachunku przy wyjściu jak to bywa w Stanach, gdy nie stać cię na Ubezpieczenie.

Pokluto mnie chyba wszędzie. Kroplowka, drugi wenflon, krew pobierana już któryś raz, tym razem z dłoni. Cewnik… Na szczęście nie bolało tak bardzo jak osiem lat temu, ale i tak w tej chwili na mojej wishliscie jest pójście samodzielne do łazienki i zrobienie siku.

Bo strasznie trudno jest porzucić własną niezależność. I jak to tylko zrozumiałam, zalalo mnie poczucie winy i stresu. Jak sobie da radę Edwin z dziewczynkami? Wiem, że da radę ale Przecież to dodatkowy wysiłek. I wiem, że pomogą mu nasze mamy i ciocie, a ja jeszcze bardziej doceniam to, że mamy tu swoją wioskę bliskich, ale i tak się martwię. Jak to wpłynie na dziewczynki? Widziałam wczoraj, że Maja była przerażona, gdy mdlalam. Co z pracą? Miałam jechać podżyrować umowę dla przyjaciela. Mieliśmy rezerwację w domku na Słowacji, to miał być nas ostatni wypad w tym roku i moment, w którym miałam się cieszyć jesienią. Miałam przygotować dziewczynkom i ich koleżankom imprezę na Halloween. Wszystko, co miałam zrobić nie zrobię. I tak, jest trudno się z tym pogodzić.

PS. Google miało rację! No, kurde wiecie jak to jest: coś wam jest a wy zaczynacie czytać i widzicie, że śmierć za rogiem? Ja oczywiście też czytałam i 2 miesiące temu Google podpowiedzialo mi, że to może być to, co mam. Poszłam jednak do lekarza pierwszego kontaktu, gdzie wyszła mi anemia i na nią wszystko zwalono. No widać jednak tym razem trzeba bylo nie lekceważyć doktora Google.

Categories: Lifestyle

Sara

Na co dzień szczęśliwa żona i mama Mai i Lei, które są uczestniczkami wielu wydarzeń z tej strony. Zawodowo spełnia się jako account manager i copywriter. Na swoim blogu uchyla wam rąbka tajemnicy swojego prywatnego życia oraz dzieli się tym co powinno was zainteresować.

Otrzymuj powiadomienia o komentarzach w tym poście
Powiadom o
guest
11 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
11
0
Przejdź do komentarzy i proszę zostaw swój.x