Nieświątecznie, czyli pozytywne aspekty dorastania bez tradycji Wielkanocnych. Spoiler: nie ma mycia okien.
Patrzę sobie ostatnio w internety i widzę, że jak co roku pojawia się większe lub mniejsze śmieszkowanie z porządków wielkanocnych. Wiecie, te wszystkie memy o Jezusie, który przyjdzie sprawdzić, czy umyto okna na święta. Tak sobie gdybam, że to mycie okien nie jest takie złe – mi akurat nie chce się wychylać głowy i wystawiać ją na wpływ zimnego wiatru akurat teraz, bo boli mnie ucho i zatoki, ale jeśli dla kogoś będzie to plus 15 do życiowej satysfakcji? Proszę bardzo. Zwłaszcza, że osobiście bardziej widzę w tym objaw wiosennych porządków niż typowo wielkanocnego sprzątania.
Równocześnie pojawiają się różne manifesty przypominające o tym, że całe to gotowanie i pucowanie mieszkania nie jest sensem nadchodzących dni. Czy to pod względem religijnym (dla tych, którzy wierzą), czy dla tych, którzy skupiają się na tym by ugościć całą rodzinę przy suto zastawionym stole, po tym jak na kolanach szorowano podłogę w kotłowni. Bo przyjdzie teściowa na kontrolę. I jeszcze czując w łydkach skurcze kończysz po nocach szykować całe to jadło, bo mąż ci marudzi, że jego mamusia to na święta zawsze robiła taki sernik i jak to ma być, że ty nie zrobisz. Specjalnie tu piszę o kobietach, bo to jednak na nich głównie leży ciężar tej przedświątecznej gorączki.
Przypominamy sobie więc, że może nie o jedzenie, picie i słuchanie wścibskich pytań w tym wszystkim chodzi. Piszę „przypominamy”, a jednak stoję sobie w tym wszystkim trochę z boku, bo przecież niedawno opowiadałam wam o tym, że dopiero szukamy naszego pomysłu na Wielkanoc. Po tamtym wpisie oczywiście musiałam dostać komentarz naskakujący na to, że skoro nie wiem, jak obchodzić to święto i nie jestem wierząca (hurr durr, na pohybel z nią i nahajem po białych plecach), to nie powinnam nic robić. Najlepiej gdybym jeszcze w niedzielę i poniedziałek szła do pracy, bo jakim prawem ma mi się należeć dzień wolny. Skucha, bo jak ma się własny biznes, to się często w dni wolne i tak siedzi przy komputerze pracując, ale dla odmiany mogłam sobie zrobić wolne na tydzień przed świętami #tyleugrac. Pominę już fakt, że ludzie chyba nigdy nie zrozumieją, że mówienie komuś co się powinno zrobić lub czego nie powinno, zwłaszcza gdy ich wcale nie znamy, to raczej słabe jest. Nawet już mi się nie chce pisać o tradycjach, zwyczajach i celebracji (bo pewnie w to, że po tylu latach bycia wyrzutkiem mam zwyczajną potrzebę czucia przynależności i wspólnoty, to pewnie nie będzie im się mieścić w głowach). W skrócie: obchodzę, ale obchodzę jako czysta kartka, nienaznaczona wieloletnimi przyzwyczajeniami i oczekiwaniami.
Kiedyś mnie to dołowało. To, że nie mam tradycji rodzinnych – jak mam wspominać dziecięce oczekiwanie na ubieranie choinki, skoro nigdy tego nie robiłam? Tego, że nie wiem jak malować jajka. Zamiast marudzić nad tym, czego nie cofnę postanowiłam się cieszyć tym, co dobrego mam z takiego obrotu spraw. A dobre mam to, że nie muszę przekształcać pewnych wzorców – wszystkie święta, nie tylko Wielkanoc, możemy obchodzić po swojemu. Jakikolwiek by ten nasz sposób miał się okazać.
Nie mam presji rodziny, żeby przygotować fury jedzenia dla kilku osób. Jasne, zrobię sałatkę jarzynową, bo akurat mam na to smak i żurek z wegańską kiełbasą, bo mam przepis do wypróbowania. I kto wie, może któregoś roku urządzimy wielką rodzinną fetę, ale dlatego że będziemy mieli na to ochotę, a nie dlatego, że tego wymaga od nas społeczeństwo. A w tym roku pewnie skończy się na nadrabianiu serialu i kilku spacerach jeśli pogoda dopisze.
Nie musimy zaharowywać się w kuchni i w biegu szorować każdy kąt. Swoją drogą podoba nam się idea spędzania świąt w hotelu – skorzystaliśmy z takiego wyjazdu trochę przypadkiem, bo jeszcze byliśmy świadkami, ale bardzo dobrze to wspominamy.
Nie muszę słuchać przy stole wścibskich pytań, kiedy znajdę sobie męża i zrobię sobie dziecko. Może to dlatego, że męża mam już od dawna i dwie córki w bonusie. Co najwyżej można zapytać, kiedy syn, ale to z kolei stoi w sprzeczności z przyjętą normą posiadania góra dwójki dzieci. A może po prostu mam całkiem spoko rodzinę, która nie zadaje głupich pytań i po prostu lubię spędzać z nimi czas, bez opisywanego w internetach poczucia zażenowania, gdy wujek Roman wrzuca ci, że jesteś za gruba a teściowa krytykuje twój barszcz.
Całkiem fajne jest to, że nie muszę przerabiać pewnych wzorców i z mozołem odkrywać, że ich nie potrzebuję. Nie musicie mi zazdrościć: nadal wolałabym nie mieć za sobą tej historii, którą niosę. Po prostu zaakceptowałam moment, w którym jestem i nauczyłam się znajdować dobre strony, tam gdzie się da.