Poweekendzie #7 Ciężki poniedziałek i czego żałuję w mojej pracy. Oraz duuużo zdjęć!

Czasem poniedziałek bywa bezpośredni i nokautuje nas z samego rana. Czasem za to jest jak zimna suka, która czai się blisko nas, by gdy tylko nie będziemy się tego spodziewać wbić nam nóż w plecy. Taki był właśnie mój początek tygodnia. Chociaż była motywacja i plany, to jednak wszystko się posypało. Zdarza się, że nawet nie jest to nasza wina. Ot, zwykły ciąg niefortunnych zdarzeń: tu dostawa nawali, tam ktoś się spóźni i już mamy problem, a nawet kilka problemów.
Dlatego tak dobrze, że są weekendy i zdjęcia z nich. Co prawda moja sobota i niedziela nie były jakoś spektakularne – w końcu nie wychodziłam za mąż za królewskiego wnuka 😉 Bliżej mi było zdecydowanie do Kopciuszka niż do księżniczki. Było pranie, jedno i drugie, gotowanie i ogarnianie chałupy. Było też czytanie książki – przez natłok obowiązków aktualnie delektuję się drugą częścią trylogii Cherezińskiej. W niedzielę zabrałam dziewczyny do lasu i jeszcze w parę miejsc. I jakoś właśnie tak nam zleciał weekend. Trochę samotnie, bo Muffin Man zajął się przygotowaniami do tego ferelnego poniedziałku, a i tak przegraliśmy.
W takich awaryjnych sytuacjach myślę sobie, że do niczego się nie nadaję. Mamy sytuacje w pracy, do których nie mam odpowiednich sił czy umiejętności. Żałuję wtedy, że nie mogę wesprzeć męża, żeby szybciej mógł skończyć robotę. A potem uświadamiam sobie, że nawet gdy pewne rzeczy się walą, nasz statek, nasza rodzina musi płynąć dalej. Na siłę porównywanie się do mężczyzny to nie jest dobry feminizm. Ktoś musi trzymać tę naszą czwórkę w całości, zrobić obiad i zabrać dzieci na spacer. W takie dni nasze partnerstwo przywdziewa zdecydowanie tradycyjną sukienkę.
No, ale nie nudzę was już. Zdjęcia, zdjęcia, zdjęcia!