Przeżywam młodość na nowo.
Według specjalistów żałobę możemy podzielić na 4 fazy: szok i otępienie, tęsknota i żal, dezorganizacja i rozpacz oraz reorganizacja. Prawie półtora roku potrzebowałam na to by wyjść z żałoby, w czasie której opłakiwałam utraconą młodość.
No, już jej do reszty odwaliło, pewnie pomyślicie. Dziewczyna jeszcze trzydziestki nie skończyła, a chromoli o utraconej młodości. Po prostu jak zwykle przesadza i wiecznie jej źle, odlubiam.
Można oczywiście przyjąć założenie, że jestem ciągle marudzącą, szukającą lansu wariatką (bo jak depresja, to na pewno nie jestem poczytalna), albo można zobaczyć jak to wszystko wygląda z mojej strony. Dużo światła rzuca na ten temat mój wpis Wolność to stan umysłu.
Gdy rozpoczęłam proces odkrywania prawdy o swojej religii, zaczęło się pojawiać ogromne poczucie żalu za utraconą młodością. Nie jestem taką idiotką by za każdą swoją błędną decyzję obwiniać jakąś ideologię. Nie da się jednak ukryć, że chłonąc pewną wizję świata od maleńkości, jednocześnie nie poznając innych opinii, zostałam w pewien sposób skrzywiona. Może kojarzycie serial komediowy „Unbreakable Kimmy Schmidt”? W pewien sposób utożsamiam się z główną bohaterką, z tym że ja nie byłam więziona przez psychopatę, za to obu nam wmawiano, że „koniec jest bliski”. Byłam pewna, że nie skończę trzydziestki „w tym systemie”. Przecież co roku słyszałam, że to pewnie ostatnie chwile przed Armagedonem.
Ocnęłam się z niewoli umysłowej, a w zamian dostałam ogromne poczucie żalu i rozgoryczenia. Jeden z psychologów wręcz porównał odejście od Świadków Jehowy do przeżywania żałoby po śmierci bliskiej osoby. Bardzo często myślałam o swojej straconej młodości. Gdy moje oczy wreszcie się otworzyły, miałam skończone 25 lat i poczucie, że zmarnowałam sobie życie.
Patrzyłam na swoje koleżanki z klasy, które właśnie pisały prace magisterskie. Dziewczyny, które dopiero planowały swój ślub. Młode osoby, które mogły podróżować swobodnie, bez bagażu w postaci dziecka. A gdy chciały w weekend wybrać się na koncert lub do klubu, nie musiały pilnie szukać niani.
Nie zrozumcie mnie źle: uwielbiam swoje dzieci i nie żałuję niczego, co z nimi związane. Co więcej, macierzyństwo było chyba moim pierwszym buntem przed organizacją, bo raczej zachęca się młodych ludzi do rezygnacji z potomstwa by w zamian tę wolność i czas poświęcić na udzielanie się w religii. A ja nie mogłabym nie mieć dzieci! Mogłam porzucić moje pierwsze plany o studiach w Poznaniu, zakochana w mężczyźnie, który podzielał te same wartości, co ja. Oboje mieliśmy służyć Bogu, ale wiadomo – krew nie woda, więc żeby móc być ze sobą wzięliśmy ślub. Mogłam poświęcić wiele rzeczy dla tej religii, ale nigdy nie wyrzekłabym się posiadania dzieci. Swoją drogą jest to rzecz, która mnie szczególnie smuci. W pełni rozumiem, że nie każdy ma powołanie do macierzyństwa i to jest w porządku. Z ogromnym współczuciem patrzę jednak na osoby, które chciałaby mieć dziecko, ale świadomie z niego rezygnują, bo spodziewają się Armagedonu i patrzą na pusty dom, gdy tego dziecka już mieć nie mogą i czeka ich samotna starość.
Przez te półtora roku często spędzałam noce zastanawiając się, jaką osobą bym się stała, gdybym nie była tak podatna na indoktrynację religijną. Bo tu musicie wiedzieć jedną rzecz: to, że ja byłam grzeczną dziewczynką, tą która nigdy nie była na dyskotece ani w klubie, tą, która całowała się tylko z jednym chłopakiem, nie znaczy, że wszyscy świadkowie są tacy. Sama znam przypadki, które swoim zachowaniem pewnie zawstydziłyby osoby spoza tej organizacji. Co nie znaczy, że takie zachowanie jest pochwalane wśród społeczności. Wręcz przeciwnie, raczej nikt się nie chwali, że w weekend pozwolił sobie na melanż. O ile jeszcze osoby nie związane z nikim ostrzega się, że na takiej imprezie pewnie poznają nieodpowiednią osobę, to dziwi mnie krytyczne patrzenie na małżeństwo, które np. chciałoby sobie po prostu potańczyć.
Oczywiście, moi ex ziomkowie będą mieli jedno wytłumaczenie na moje przemyślenia: po prostu chce jej się tańczyć i pić alkohol, pewnie nigdy nie była porządnym świadkiem. Ja to nazywam mózgospięciem – gdy słyszą coś, co zaczyna kwestionować ich zasady, zamiast włączyć logiczne i krtytyczne myślenie przez ich umysł przechodzi impuls elektryczny, który zagłusza rozsądek. Napisała coś na blogu? Chciała lansu. Poszła na imprezę? Pewnie nigdy nie chciała być świadkiem. A zresztą wszystko, co pisze to kłamstwo, bo przecież ma depresję.
Pora jednak przejść do sedna. Dziś czuję, że zaakceptowałam już swoje życie. Czasu nie cofnę i łatwiej uznać, że moje dotychczasowe wybory ukształtowały ze mnie obecną Sarę. Pożegnałam tę alternatywną wersję mnie, tą która studiowała w Poznaniu i dopiero miała planować swój idealny ślub. Ta dziewczyna nie miałaby dwóch cudownych córeczek, które mam ja.
Jednocześnie uświadomiłam sobie, że przecież wciąż jestem młoda. Wciąż czuję energię do życia i odkrywam nowe pasje. Czasu nie cofnę i nie chcę już tego robić, ale mogę od czasu do czasu zaszaleć. Już bez poczucia winy, że ktoś widząc mnie zgorszy się, a następnego dnia mam iść rano na zebranie. Mogę potańczyć, wypić drinka i świetnie się bawić. Wciąż mogę się uczyć – może jeszcze nie w tym roku, ale za jakiś czas, czemu nie? Zresztą teraz mam ten komfort, że znam siebie, mam ciekawą pracę więc mogłabym studiować coś dla przyjemności, niekoniecznie kierując się praktycznymi względami. To jest duży plus.
Kryzys tożsamości nie jest łatwy do przejścia. To długotrwały proces, w czasie którego tworzysz siebie na nowo. Powstajesz, niczym ten Feniks z popiołu. I to jest cudowne.