Poszła Sara na ślub: co dali roślinożercom, dlaczego wesela są smutne i parę innych refleksji.

Published by Sara on

Jeśli śledzicie mój Instagram, to dobrze wiecie, że ostatni weekend spędziliśmy bawiąc się na weselu. Uwielbiam śluby i wciąż gorąco wierzę w instytucję małżeństwa, chociaż 8 lat spędzonych w związku małżeńskim skutecznie otwarły mi oczy na kilka spraw – mężu, możesz spać spokojnie! Tym razem mój poziom ślubnej ekscytacji i podniecenia osiągnął niespotykany dotąd stopień, bo były to zaślubiny osobistej siostry Edwina. Po całym wydarzeniu pojawiło się też kilka refleksji.

Czy da się na weselu nakarmić roślinożerców?

Na ostatniej imprezie na jakiej się bawiliśmy, byliśmy już w dużej mierze roślinożercami. Praktycznie nie spożywaliśmy produktów odzwierzęcych, jednak alkohol na weselu uruchomił w nas gastrofazę 😉 Tym razem osiągneliśmy wyższy stopień wtajemiczenia i zdecydowani byliśmy na trzymanie się naszych zasad – chociaż ja zjadłam pyszny tort, Edwin się oparł. Nie chcieliśmy jednak sprawiać kłopotu organizatorom wesela. Mieliśmy zamiar po prostu wybrać sobie coś do jedzenia – w domyśle byłyby to suche ziemniaki. Na to moja teściowa podniosła larum i szybko pogadała z kucharkami, że jak się płaci, to się wymaga. Okazało się, że da się zapewnić wegańskie alternatywy. Dostaliśmy więc:

-zupę krem z białych warzyw, dwa rodzaje kotletów warzywnych, surówki, ziemniaki gotowane i pieczone

-risotto z warzywami

-nadziewane warzywami cukinie

-flaczki z boczniaków

Do tego podobno barszcz czerwony i pierogi z kapustą też były wegańskie. Tak zwana „zimna płyta” w wersji wegańskiej to pasta z groszku, seleryba po grecku i carpaccio z buraka. Da się? Da! Było to naprawdę bardzo smacznie i myślę, że obsłudze sali przyda się takie doświadczenie. Już nie chodzi o nas, ale w takim biznesie potrzebna jest otwartość, bo co chwila będzie się trawiać jakaś osoba z alergią. Poza tym warzywne dania są tańsze i psują się wolniej niż te mięsne, czy zawierające nabiał.

Bezduszny ślub w USC? Nie tu!

Jestem przyzwyczajona do ślubów w urzędzie, sama taki miałam. Niestety, dla wielu osób to pusta formalność, traktowana po macoszemu. Często na ślubnych grupach padają pytania o to, jaką ktoś miał suknię do USC czy bukiet. Tak jakby tylko ślub kościelny pozwalał na zorganizowanie sobie ślubu swoich marzeń i założenia długiej, białej sukni.

Faktem niestety jest to, że ślub w USC bywa bardzo formalny. Uroczystość trwa zaledwie 10 minut i jeśli urzędnik nie ma humoru, może być dość…urzędniczo 🙂 Nie w Świdnicy! Na wielu takich ślubach byłam, ale tak cudnie poprowadzonej uroczystości dawno nie widziałam. Wzruszyłam się nie tylko ze względu na relację z panną młodą, ale także dzięki pięknemu, chociaż krótkiemu przemówieniu urzędniczki. Wiele osób zwróciło na to uwagę i podzieliło moje odczucia. Uroczystość nie różniła się w formie od innych, ale od prowadzącej biło takie ciepło, że wszystkim zrobiło się miło. Podkreślono wagę małżeństwa, równość małżonków w związku (!!!) i zachęconą parę młodą do tego by się nie poddawali na tej drodze.

Jestem już stara i zmęczona, czyli dlaczego podobają mi się amerykańskie wesela.

Wesele tradycjnie trwało do rana, a ja tradycyjnie zaczęłam odpływać. Tym razem wyjątkowo wcześnie, bo koło 22 (zazwyczaj kryzys dopada mnie po północy). Poszłam jednak na krótką drzemkę do pokoju i wytrzymałam jeszcze do 3, chociaż co niektórzy żegnali się z DJ przed piątą. Tak się jakoś w naszym kraju przyjęło, że wesele ma trwać całą noc. Wciąż popularne są też poprawiny. Moje własne wesele trwało kilka dni. I chociaż bawiłam się wyśmienicie, to myślę, że Amerykanie podchodzą do tematu znacznie rozsądniej.

W USA przyjęcie weselne trwa kilka godzin. W tym czasie oczywiście odbywa się uroczystość, jest też obiad, jest czas na zmęczyć się na parkiecie. Nie ma jednak tradycyjnego polskiego zmęczenia i dochodzenia do siebie przez kilka dni po imprezie. Mam wrażenie, że czasem podchodzimy do tych zabaw, tak jakbyśmy już nigdy mieli nie tańczyć lub nie pić alkoholu (przynajmniej coniektórzy 🙂 ). Moi rodzice niedawno byli na przyjęciu, które trwało do północy i z perspektywy czasu myślę, że to świetna sprawa. Gdybym miała więc teraz stworzyć idealne wesele postawiłam na krótsze tańce, ale połączyłabym je z polska ideą poprawin. Wielu gości spało hotelu, w którym odbywało się przyjęcie. Tym samym spotkali się na śniadaniu lub w hallu i dało się odczuć, że nie chce się jechać do domu. Po prostu fajnie było móc sobie na spokojnie porozmawiać. Bardzo sprawnie zorganizowała to w swoim czasie moja kuzynka – po weselu, które trwało do rana, zebrano resztę jedzenia i urządzono posiadówkę na świeżym powietrzu dla najbliższej rodziny.

Smutek ślubów i…radość pogrzebów?

Po raz pierwszy w życiu uderzyło mnie, że w tej lukrowanej, słodkiej bombierce jaką jest ślub i wesele, jest łyżka dziegciu. Nie do końca dotyczy ona jednak pary młodej, która wyczekuje nowego etapu w życiu. Dzień ślubu jest swoistym pożegnaniem dziecka. Ono może już nawet kilka lat mieszkało daleko od nich i było samodzielne, ale jednak to symboliczne założenie własnej rodziny zamyka pewien etap w życiu. Teraz, jako matka, czuję to wyraźnie. Pamiętajcie, żeby na weselach zagadać też do rodziców młodej pary – oni też są bardzo zmęczeni, także emocjonalnie, a wasze słowa uznanie mogą dla nich wiele znaczyć.

Na fali tych rozmyślań, które przyszyły do mnie, gdy przez chwilę siedziałam sama przy stoliku patrząc jak mój mąż wywija z teściową, przyszła kolejna refleksja. Tak jak śluby zawierają w sobie pewien smutek, tak potrafią odnaleźć nutkę, zaledwie odrobinkę radości w pogrzebach. Jako nastolatka uważałam stypy za okropny, makabryczny wymysł – nażreć się kotletów na koszt podłamanej rodziny. Będąc dorosła musiałam dwa razy uczestnić w tym przykrym wydarzeniu i mimo całego smutku jestem w stanie dostrzec w nim sens. Nie chodzi o to przysłowiowe żarcie, a o wspominanie bliskiej osoby. Dzielenie się anegdotkami z jej życia. Jest to też okazja, często jedna na kilka lat, na spotkanie się dalszej rodziny. I to też jest dobre: wspominanie i bycie z rodziną. Może to obejrzenie bajki Coco tak na mnie wpłynęło, bo bardzo odpowiada mi meksykańskie podejście do śmierci. A może po prostu takie jest życie: słodko-gorzkie, pełne sprzecznych emocji. Nasze i ludzkie.

 

Categories: Lifestyle

Sara

Na co dzień szczęśliwa żona i mama Mai i Lei, które są uczestniczkami wielu wydarzeń z tej strony. Zawodowo spełnia się jako account manager i copywriter. Na swoim blogu uchyla wam rąbka tajemnicy swojego prywatnego życia oraz dzieli się tym co powinno was zainteresować.

Otrzymuj powiadomienia o komentarzach w tym poście
Powiadom o
guest
4 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
4
0
Przejdź do komentarzy i proszę zostaw swój.x