Nie zarobię na blogu miliona monet

Published by Sara on

Zawsze lubiłam pisać. Pierwszy pamiętnik zaczęłam prowadzić w wieku ośmiu lat. Miałam do tego specjalny zeszyt w szkocką kratę z wypukłym, pluszowym misiem. Bardzo żałuję, że w jakimś nastoletnim porywie wrzuciłam ten mój pierwszy dziennik do pieca. Z czasem zeszyty zmieniały swój wygląd, a ja pisałam coraz więcej. Często nocami siadałam na parapecie w swoim pokoju i wylewałam swoje młodzieńcze żale i frustracje na kartki papieru. Przed ślubem pamiętnik został odstawiony – w ramach przygotowań do wesela odkryłam fajne forum i to tam właśnie zamieniłam swój literowy monolog na dialog.

Jakiś czas później jedna z użytkowniczek forum założyła bloga (pozdrowienia dla M.). Byłam wtedy w domu z roczną Mają i pomyślałam, że właściwie to czemu nie założyć swojego. I tak powstał na blogspocie mój pierwszy twór. Beznadziejny szablon, beznadziejna nazwa, wpisy tak kiepsko pisane, że wstyd byłoby je teraz komuś pokazać, a jednak! Moje miejsce w sieci, gdzie mogłam pisać i po raz pierwszy spotykać się z reakcją na moją pisaninę, która nie byłaby poprawkami od polonisty dotyczącymi rozprawki na temat młodego Wertera.

Kominek, Seo, Barter – czyli i ty możesz być królem blogosfery

To były czasy, gdy Kominek powoli wycofywał się z obleśnego pisania o seksie (pamiętacie?), a zaczął się kreować na guru blogosfery. On, a za nim reszta blogerów zaczęła nadmuchiwać bańkę. Mydlaną ułudę, według której wystarczyło zrobić x,y i z by móc rzucić pracę w korporacji i żyć z blogowania.

Nie powiem, kuszące to było. Zwłaszcza, że i tak byłam w domu, a finansowo były to dla nas bardzo trudne czasy. Byłam w takiej sytuacji, że nawet mały barter miał dla mnie ogromne znaczenie, bo oznaczało to, że nie będę musiała brać pieniędzy na te buty dla dziecka z konta. Ważne, bo niejednokrotnie rezygnowaliśmy z odwiedzin u moich rodziców, bo chcieliśmy zaoszczędzić na paliwie.

Trochę się dokształciłam w temacie. Byłam na kilku spotkaniach blogowych. Tych małych, kameralnych i tych wielkich. Sporo się nauczyłam. Nie powiem, że się nie przydało. Korzystam ze zdobytej wiedzy w pracy. Mój blog zyskał na jakości. Od czasu do czasu udawało mi się współpracować i zarabiać „na waciki”. Pomyślałam, że może to jest właśnie idealna praca dla mnie. Może już nie wrócę na „normalny” etat, tylko zrobię jak wiele innych blogerek – „rzucę korpo” i będę żyła z zarabiania na blogu. Taka to była piękna perspektywa.

Szklany sufit i rozczarowanie

I tak doszłam do pewnego poziomu i…zatrzymałam się. Dziewczyny, które zaczynały równo ze mną już dawno przeskoczyły mnie w wynikach. Blogerki, które debiutowały później również. Miałam wrażenie, że walę głową w sufit, bo mimo moich starań nie mogłam przeskoczyć pewnych liczb. Nie byłam zazdrosna o sukcesy blogowych koleżanek. Wiedziałam, że miejsca w blogosferze jest pod dostatkiem. A jednak, że moje zaangażowanie miało sens, potrzebne były wyniki – a tych mi brakowało.

Zaczęłam kombinować i miotać się, nie wiedząc co ze sobą zrobić. Wypromowałam i prowadziłam fanpage nawet siedmiokrotnie większe od mojego, ale swojego nie potrafiłam. Podeszłam parę razy do zrobienia grafik, spróbowałam kiedyś fejkowego tytułu (coś w stylu: „dla niego zdradziłam męża” – a potem na koniec artykułu dowiadujemy się, że w mieszkaniu pojawiło się nowa żelazko/odkurzacz/piekarnik). Wiedziałam, że wystarczy dobry biznesplan, fundusze na inwestycje w Facebook’a i pójdzie. Na pewno, bo tak rozbujałam już pewne rzeczy. Był tylko mały problem. Coś mi nie pozwalało robić tego ze swoim blogiem. Gdzieś tak w środku chciałam, żeby ludzie lubili Muffin Case ze względu na mnie, a nie dlatego, że im się trzysta razy dziennie wyświetlam i proszę o polubienie strony.

Frustracja rosła. Bo pewnych rzeczy robić nie chciałam, a moja depresyjna osobowość zaczęła mi wmawiać swoje racje. Że się do niczego nie nadaję. Że jak tylu osobom hulają staty, a mi nie, to jestem gorsza. Nikt mnie nie lubi i nie polubi. Że wszystko na marne. Trwałam tak rozdarta przez kilka miesięcy.

I co dalej?

I rosło mi to obrzydzenie do blogowania i do siebie samej w równym tempie jak wrzód na tyłku, aż poszłam do pracy i…wyzdrowiałam! Nagle okazało się, że nie mam czasu przeglądać co, kto napisał i co osiągnął (w domyśle: a ty nie, więc jesteś gorsza i się do niczego nie nadajesz #depresjazawszeciewesprze). Popołudniami byłam zbyt zmęczona, żeby pisać i wolałam je spędzać z dziewczynami niż przy komputerze. Dobrze mi ten odwyk zrobił. Dodatkowo pozbyłam się frustracji w związku z zarobkami. We wpisie o powrocie do pracy, pisałam, że było mi bardzo źle w związku z tym, że nie wspieram domowego budżetu. Teraz może moja praca nie jest taka fotogeniczna i inspirująca jak blogowanie, ale ma proste zasady: siedzę w biurze, wykonuję zadania, zadania przekładają się na pieniądze. Blogowanie zaś to bardzo niepewny kawałek chleba.

Przez kilka tygodni nosiłam się z myślą o zamknięciu bloga. Powstrzymywało mnie to, że codziennie miałam przynajmniej jeden pomysł na nowy wpis. A wiedziałam, że gdy przychodzi gorszy dzień to właśnie klawiatura i wasza reakcja jest właśnie najlepszym lekarstwem. Odpoczywałam sobie od bloga, od fejsa (za to na nowo polubiłam Instagram – w tej chwili śmiało mogłabym zrezygnować z innych social media, ale Insta bym zostawiła) i układałam w głowie nowy plan.

Pisać będę dalej, ale już bez spiny. Do tego wpisu podchodziłam przez tydzień. W pracy nie piszę, popołudniu zazwyczaj bawię się z dziewczynkami, a kiedy położymy je spać – często już nie mam ochoty bawić się w blogowanie. Coś tam jednak publikować będę – chociaż bez ścisłego harmonogramu. Ba, jak czasem jestem w tygodniu w domu, to nosi mnie i potem tak jest, że publikuję prawie codziennie.

Nie chcę skreślać blogowania ze swojego życia. Za bardzo to lubię. Postanowiłam jednak, że dla mnie Muffin Case wraca do szuflady z napisem „hobby”. Oczywiście, nie pogardzą jakąś fajną współpracą, jeśli się trafi 😉 Kto wie, może za jakiś czas stwierdzę, że jestem gotowa na zwiększenie obrotów i znów się bardziej zaangażuję. Teraz jednak buduję swoją osobowość na nowo i chcę to zrobić po mojemu. Promowanie się na siłę w aktualnym blogerskim trendzie oddam za darmo na OLX. Albo będziecie tu chcieli być, albo nie. Nic na siłę.

 


Sara

Na co dzień szczęśliwa żona i mama Mai i Lei, które są uczestniczkami wielu wydarzeń z tej strony. Zawodowo spełnia się jako account manager i copywriter. Na swoim blogu uchyla wam rąbka tajemnicy swojego prywatnego życia oraz dzieli się tym co powinno was zainteresować.

Otrzymuj powiadomienia o komentarzach w tym poście
Powiadom o
guest
20 komentarzy
najnowszy
najstarszy oceniany
Inline Feedbacks
View all comments
20
0
Przejdź do komentarzy i proszę zostaw swój.x