Jeden dzień w Budapeszcie.
Stolica Węgier zdecydowanie zasługuję na znacznie lepsze traktowanie. Jest przecież idealnym miejscem na długie rodzinne weekendy czy romantyczne wypady we dwójkę. Ale jak się nie ma co się lubi, to trzeba się cieszyć tym, co dostaliśmy czyli całym dniem spędzonym w Budapeszcie.
Tyle dobrego, że w tym pięknym mieście spędziliśmy dwie noce. Wracaliśmy z Chorwacji i ta trasa trochę nam zajęła – postój na granicy, potem przerwy dla dzieci, krótki odpoczynek nad Balatonem. Do stolicy Węgier wjechaliśmy późnym wieczorem. Cały następny dzień mieliśmy poświecić na zwiedzanie, bo czekał nas jeszcze jeden nocleg przed powrotem do domu.
Metrem, tramwaj, autobusem – zwiedzaj Budapeszt komunikacją miejską
Jedną z atrakcji miał być przejazd metrem. Możecie się śmiać, ale ja zwykła dziewczyna ze wsi jestem i nie miałam jeszcze okazji skorzystać z takiego środka transportu. Chwilę zajęło nam załapanie map ze stacjami i kupna biletów, ale już po pierwszej przejeżdżce poczuliśmy przyjemny luz. Edwin odkrył, że najlepiej wyjdziemy kupując bilet całodniowy, który upoważniał nas do jeżdżenia komunikacją miejską bez limitu. I tak właśnie skakaliśmy sobie po Budapeszcie i bardzo to polecamy. Nie jest drogo, a na pewno taniej wyjdzie niż parkowanie – nie mówię tu tylko o kosztach parkingu, ale też zszarganych nerwach na poszukiwaniu go. No i Leośka się nie denerwowała ciągłym wsadzaniem do fotelika.
Jak wyglądał nasz dzień w Budapeszcie?
Z naszego mieszkanka ruszyliśmy na najbliższą stację metra, którą okazała się Blaha Lujza. Przejechaliśmy pod Dunajem i ruszyliśmy na pieszo w stronę rzeki. Naszym celem była Wyspa Małgorzaty.
Wyspa Małgorzaty okazała się być idealnym wyborem – byliśmy już trochę zmęczeni tymi wakacjami, w dodatku z dziećmi, więc nie chcieliśmy urządzać sobie wycieczki „złap je wszystkie” (zabytki). Na wyspie wszyscy mogliśmy odpocząć. Dorośli wypili kawę i poleniuchowali na trawce. Mogłam poćwiczyć jogę w plenerze. Dzieciaki mogły szaleć na placu zabaw. Mam wrażenie, że ta wyspa to jeden wielki park i jakbym mieszkała w Budapeszcie, to bym pewnie spędzała tu każdą niedzielę. Piszę „mam wrażenie”, bo zaledwie musnęliśmy ten obszar, który ma aż 2,5 km długości.
Głodni poszliśmy do wegańskiej restauracji – Kozmosz. Było dobrze, chociaż pewnie mogłoby być lepiej. Niemniej jednak ich wegański gulasz z kluseczkami, inspirowany tradycyjną kuchnią węgierską polecam bardzo!
Następnym przystankiem było wzgórze Gellerta, na które dojechaliśmy metrem i tramwajem. Dobrze, że mogliśmy się przejechać, bo wspinaczka na szczyt okazała się dość męcząca. A może to przez nasze najedzone brzuchy. Na samej górze uzbierał się całkiem niezły tłumek, pełen różnych kultur i narodowości. Wszyscy czekali aż zajdzie słońce by móc podziwiać Dunaj i panoramę Budapesztu. My też mieliśmy taki zamiar, ale Leosia była zmęczona i wiało tam niemiłosiernie. Natrzaskaliśmy więc selfie z rzeką w tle i ruszyliśmy z powrotem na przystanek.
Tym razem autobusem dojechaliśmy na starówkę i po szybkim spacerze zatrzymaliśmy się na piwo i pizzę w jednej z wielu restauracji. Akurat leciał jeden z Mundialowych meczy i fajnie było tak siedzieć ze wszystkimi na zewnątrz, otulić się kocem i kibicować. Leosia popadła w jakąś fazę zen, bo spokojnie siedziała w wózku okutana kocem, zjadła kawałek pizzy i odpłynęła.
Napiszę wam jeszcze krótko o cenach w Budapeszcie. Oczywiście w lokalu w centrum było drożej niż w wegańskiej knajpie położonej w zupełnie innej dzielnicy. Jeśli jednak chodzi o Lidl i zwykłe produkty, to ceny są porównywalne. Na pewno jest taniej niż w Chorwacji, a węgierskie wina to już bardzo przyjemna bajka – nie tylko ze względu na niską ceną 🙂 Dla przypomnienia 100 HUF to jakieś 1,34 PLN.
Jak widzicie jeszcze sporo nam zostało do odkrycia w stolicy Węgier, ale to dobrze. Miasto zdecydowanie przypadło nam do gusty, a loty są tam tanie z Polski, odległość samochodem też znośna. Chętnie się tam wybiorę kiedyś z Edwinem na szybki City Break.
Muszę tu wam jeszcze wspomnieć o naszym powrocie przez Słowację. Specjalnie wybraliśmy trasę przez parki narodowe. Na pewno jej przechanie zajęło nam więcej czasu niż alternatywa z autostradą, ale zdecydowanie było warto. W pewnym momencie zjechaliśmy na ubocze, rozłożyliśmy koc, wyciągneliśmy jedzenie i zrobiliśmy sobie najprawdziwszy piknik. To chyba właśnie wtedy stwierdziłam, że potrzebuję takiego, trochę dzikiego wyjazdu…