Nie bój się porażki. Dlaczego czasem warto zrezygnować?
Nikt nie lubi przyznawać się do porażki. Osobiście uważam, że trudniej przychodzi mi spojrzenie sobie w oczy i stwierdzenie przed samą sobą, że mi nie wyszło, niż przepraszanie innych. Bo wiecie, jak wiele osób z niską samooceną z łatwością uznaję, że wszystko jest moją winą i z pokorą posypuję się popiołem. Mój mąż twierdzi, że jest to bardzo irytujące i powinnam nad tym pracować. Cóż, nie łatwo pozbyć się starych nawyków.
Co innego jest z moimi osobistymi planami. Uwielbiam tworzyć listy i wyznaczać sobie cele do realizacji. Daje mi to satysfakcję i poczucie sprawczości we własnym życiu. Planuję miesiące, tygodnie i poszczególne dni. A jednak często nie udaje mi się czegoś odhaczyć z mojej listy zadań. Najczęściej wkrada się jakaś nagła sprawa rodzinna np. choroba lub dzieci lub coś w firmie, co zmienia moje priorytety.
Specjaliści od zarządzania czasem uważają, że możemy podjąć 3 próby podejścia do jakiegoś zadania. Jeśli nadal nie udało nam się go zrealizować, to powinniśmy z niego zrezygnować lub oddelegować do kogoś innego. Specjalistom łatwo mówić! Są takie zadania, które mogę wykonać tylko ja, a skóra mi cierpnie na samą myśl o nich. W moim przypadku to są wszelkie urzędowe sprawy. Jeśli tylko mogę, to załatwiam wszystko przez internet. Czasem jednak trzeba zanieść gdzieś dokumenty, porozmawiać z urzędnikiem a ja spinam się na samą myśl o kolejkach i biurwach. Zupełnie niepotrzebnie, bo przez tyle lat żadna pani czy pan z okienka nie byli dla mnie niemili. Ale ten strach i niechęć we mnie tkwi, więc często przekładam wizyty w tych świątyniach na ostatnią chwilę.
Miało być jednak o porażkach, a nie o stresujących ale zrealizowanych zadań. Takie niespełnione, wiszące nam nad głową cele stają się źródłem stresu i uczucia…porażki. W takim wypadku zdrowiej jest zaakceptować to, że nie jesteśmy w stanie czegoś zrobić niż męczyć się z danym zadaniem.
Moją porażką jest YouTube. Bardzo długo bałam się kamery i chociaż od wielu lat słyszałam, że wideo to przyszłość, to nawet nie brałam się za nagrywanie. Po dość spontanicznej decyzji o wystąpieniu w Pytaniu na Śniadanie odkryłam, że wcale ta kamera nie jest taka straszna. Od maja zbierałam się więc z wejściem na YouTube. Uczyniłam to nawet moim oficjalnym wrześniowym celem. I co? I kupa, bo znów musiałabym go przełożyć, więc pora temat odpuścić. Pewnie, że nawet nagrywając smartfonem i bez montażu, zyskałabym całkiem fajne zasięgi dzięki moim monologom o świadkach. No, temat się klika, nie ukrywajmy tego. Tylko, że wbrew pozorom nie zależy mi na tych zasięgach, a przynajmniej nie za każdą cenę. Jeśli puszczać wideo, to niech chociaż ja będę z niego zadowolona… A na to potrzeba czasu: na scenariusz, na nagranie, na montaż. I ja tego nie mam. Podobnie jak nie mam swobody przed kamerą. Czym innym jest jednak rozmowa w programie sniadaniowym, a czym innym jest brylowanie na ekranie.
Cóż, może gdybym jednak postawiła na ten zarzucany mi fejm i zaczęła hejtować świadków Jehowy na YouTubie w kiepskich filmikach, to już bym miała uzbierane na ten jeden z moich celów tegorocznych. I poleciałabym samolotem do wymarzonego Edynburga. Tymczasem czas mija, zaraz nowy rok, a ja dalej nie wsiadłam na pokład samolotu. No cóż, mogę płakać w kącie nad niezrealizowanymi ambicjami albo cieszyć się piękną polska jesienią i mieć nadzieję, że kiedyś wygram w totka i polecę do Szkocji.