Ulubiony sposób zwiedzania i Góra Leszczynowa na Suwalszczyźnie.

Mam w sobie gen podróżniczy, obieżyświata, powsinogi. Po kim? Może po cioci, która zjechała już pół Europy. A może pasję do podroży obudziły we mnie przygody Tomka Wilmowskiego podsunięte w czasach podstawówki. Albo ten typ tak ma, po prostu.
Lubię jeździć, planować, oglądać, smakować, poznawać i fotografować; nawet lubię się pakować – za to nie znoszę się rozpakowywać. Niestety nie mogę podróżować tak często jakbym chciała. Z różnych względów, chociaż na pierwszy plan wysuwa się to, że podróżowanie chociaż tak lubiane, nie jest najważniejsze w moim życiu.
Ale jak już się uda wyruszyć w Polskę, albo w Europę, to wcale nie lecę oglądać najsłynniejszych zabytków danego miasta. Nie mam nic przeciwko pomnikom, muzeom, czy zamkom. Ba, fajnie jest do nich zajrzeć. W zwiedzaniu jednak chodzi mi o coś więcej. Dlatego w miasteczkach uwielbiam przechadzać się powoli wąskimi, brukowymi uliczkami albo wypić kawę w małej restauracji i po prostu patrzeć na ludzi. A na wsi…To już sami zobaczcie!
Na Suwalszczyźnie można poczuć się jak w górach. No prawie, bo do majestatycznych Tatr okolicznym pagórkom daleko, ale i tak jest klimacik, a nawet stoki narciarskie. Jeżdżąc po wioskach spotkaliśmy kilka znaków wiodących na małe wzniesienia. Postanowiliśmy się wybrać na położoną tuż nad jeziorem Hańcza Górę Leszczynową.
Było gorąco. Po jakiś dwustu metrach doszliśmy do zielonego pastwiska, gdzieniegdzie naznaczonego sporymi kamieniami.Przed nami mieniło się jezioro. Jest pięknie, ale idziemy dalej – na górze widok musi być niesamowity. Wchodzimy do lasu i z ulgą witamy chłodny powiew. Jednocześnie czuję w karku lekki stres i bacznie pilnuję gruntu: lepiej nie nadepnąć na jaszczurkę, albo węża. (Czy na Suwalszczyźnie są węże? Nie sprawdziłam! O rany, rany!). Maja skacze jak mała koza, Edwin robi zdjęcia ważkom i niepostrzeżenie zbliżamy się do wieży widokowej. Wchodzimy, wchodzimy po tych schodach. Pot leje się z czoła, a na górze…rozczarowanie. Bo wieża ma wysokość taką jak drzewa, i te drzewa praktycznie wszystko zasłaniają. Gdzie ta Hańcza w całej okazałości. Trzeba był jednak jechać na Górę Zamkową…
Trochę sfochowani schodzimy na dół. Zmęczeni ponad godzinnym spacerem w upalnej temperaturze po prostu uwalamy się na trawie i w milczeniu patrzymy na jezioro. Siedzieliśmy tam dość długo, młoda nawijała, my leżeliśmy w zielsku. Stwierdziliśmy, że nie trzeba było iść na Górę, skoro najlepiej było na początku szklaku. Ale może wtedy nie docenilibyśmy tego?
Ta mała wycieczka uświadomiła mi, że nie ma co się spieszyć w podróżowania, odhaczać kolejne atrakcje na portalu TripAdvisor. Czasem zwykłe nicnierobienie da nam więcej, niż cały dzień zwiedzania – chociaż to też może być fajne. Z podróży na Leszczynową Górę zapamiętałam rozchichotaną KoCórkę, która non stop powtarzała jak to lubi góry – coś czuję, że trzeba będzie się z nią wybrać na prawdziwy szlak – w drodze do Żywca nie mogła przestać się zachwycać widokami, tu też podobna reakcja. Zapamiętam też ulgę, kiedy się siada na rozgrzanej trawie, bo nogi jednak trochę zmęczone a przed nami kusząco mieniło się w słońcu Jezioro Hańcza. A potem Młoda o mało co nie weszła w krowi placek!
A wy jak lubicie podróżować?
Polubcie też Muffin Case na Fejsie, by być na bieżąco z nowymi wpisami!