Hello Summer!

Cieszę się, że mieszkam w mieście. Fajnie jest mieć sklepy czynne do późna. Bardzo wygodnie jest wyjść z bloku i mieć możliwość dostać się na drugi koniec miasta praktycznie w każdej chwili. Dziecko ma przedszkole. Można wyjść do kina, do restauracji. Zasiedzieć się u przyjaciół i wrócić na pieszo lub taksówką. Nie zrozumie tego ten, kto nie musiał czekać pół dnia na powrotny, rozklekotany autobus – jeden z nielicznych, który przejeżdżał przez wieś, w której mieszkałam. Albo kto musiał liczyć się z tym, że dróg nie odśnieżą i pewnie spóźni się na ważną klasówkę w liceum.
A jednak mimo niewątpliwych zalet mieszkania w mieście wciąż lubię wieś. I lubię tam wracać. Zwłaszcza latem, gdy kwitną kwiaty, a owoce można zrywać prosto z krzaka. Zabrzmię teraz jak mój pan polonista, ale odzywa się we mnie wtedy jakiś nurt reymontowski. Zgrywam się z rytmem przyrody i jest mi dobrze. Po prostu. Nie przeszkadzają mi robale i zapach obornika. Ba, uwielbiam zapach poranka na wsi: taka mieszanka skoszonej trawy, krów, ziemi. Mogłabym używać perfum o takim aromacie, ale nie wiem, co na to znajomi…
Nie sądzę bym czuła się dobrze porzucając całkiem swoje „miejskie” życie. Lubię bliskość Biedronek, Biblioteki Miejskiej i Rynku z kawiarniami. Lubię wracać do mieszkania i nie przejmować się tym, że sąsiedzi z na przeciwka będą komentować: „O, znowu późno wrócili” – na wsi to norma. Ciągła ciekawość i niemiłe uwagi wymieniane między „kulturalnymi” dewotkami. Chociaż z drugiej strony pod naszym blokiem często siedzą żule: starsi i młodsi. Ci młodsi są gorsi, bo lubią przewracać kosze na śmieci albo podpalać klatki. Coś za coś…
Kompromis jest zawsze sprawdzonym rozwiązaniem. Tydzień pracujący w mieście, przy komputerze, z kawą z ekspresu i naprędce zjedzonym śniadaniem. Weekend na wsi, w terenie. Wśród ludzi na spacerze, albo po prostu leżąc na kocu z książką.
I jest dobrze.