Słońca!
Nie przeszkadza mi wiatr. Nie przeszkadza mi deszcz ani śnieg. Temperatura czy na plusie czy na minusie – I don’t care. Byle by trochę słońca raczyło zza chmur wyjść. Słońce niestety moje marudzenie ma głęboko w jądrze i od paru dni osuwam się w coraz większy dół.
Łatwiej było by znieść nadchodzącą chorobę Majki ( szkliste oczy, katar i stan podgorączkowy ). Ze słońcem widmo boreliozy nie byłoby tak straszne ( żeby w styczniu w prabcinym psie zaplątał się kleszcz i żeby ten kleszcz złośliwie wpił się w szyjkę mojego maleństwa! ). Teraz bacznie obserwujemy szyję Mai i czeka nas pobranie krwi za dwa tygodnie, żeby całkowicie wykluczyć niebezpieczeństwo.
Przez brak słońca chodzę otumaniona i nie mogę się zmotywować. A przecież pranie samo się nie zrobi, kuweta sama się nie wybierze ( może by tak kota odpowiednio wytresować ) a ubrania znowu w szafie zwinięte, bo ulubiona zabawa dziecka to przebieranki.
Złośliwa się zrobiłam i narzekająca jak stara baba. I zawarczę na męża biednego ale i on zestresowany to i odwarknąć potrafi. I niemiło się czasem robi.
Myślałam, żeby gdzieś pojechać, może w góry. Ale tam pewnie też pochmurnie więc po co jechać. Czekałam na majowe spotkanie blogerskie w Bydgoszczy i niestety muszę zrezygnować. Szkoda, bo byłoby to pierwsze takie spotkanie i już nie mogłam się doczekać. Wynikły jednak inne okoliczności ( radosne i pozytywne ale o tym kiedy indziej ) i jechać nie mogę. Smutno, bo chciałam mieć ciastko i je zjeść.
Ciastka…Karmię mój zły humor wszystkim co jest słodkie i chrupiącą. Czekolada mile widziana. I tak przedwczoraj i wczoraj pożarłam całą paczkę ciastek w kwadrans. Ciasta nie lubią pośpiechu i mszczą się teraz na mojej cerze. O wadze łaskawie nie wspomnę.
I tak smutno mi i źle. I na Sherlocka muszę czekać do nowego roku ( jeśli nie dłużej ).
Więc przenoszę się myślami na jakąś słoneczną plażę i marzę. Może jutro wyjdzie słońce?