Nauczyciel swoją oceną podniósł mi ciśnienie!
Nasza starsza córka zaczęła w tym roku naukę w zerówce. Zmiana była raczej symboliczna, bo Maja chodzi dalej do swojego przedszkola, ma tę samą grupę, są też te same ciocie. Na pierwszym zebraniu miałam jednak przedsmak tego, jak bardzo różnię się z Edwinem od reszty rodziców.
Czym się różnimy? A podejściem do nauki. Może wynika to z naszego wieku – reszta rodziców ma około 40 lat lub więcej i widać po nas różnice pokoleniowe. My już nie uważamy, że trzeba mieć piątki ze wszystkiego, że trzeba się uczyć dla samej nauki. Ważniejsze są praktyczne umiejętności i wiedza, jak je zastosować w życiu. Zobaczyłam to wyraźnie właśnie na wspomnianym zebraniu. Niektórym mamom wyraźnie zależało na tym, żeby dzieci miały zadawane prace domowe. Najlepiej jakieś szlaczki, pisanie literek, czytanie – taka wizja siedzącego przez godzinę sześciolatka by je satysfakcjonowała. Na szczęście wychowawczynie Mai mają poukładane w głowach i wyjaśniły, że dzieci w tym wieku wciąż mają czas na naukę pisania i czytania. W tym momencie ich rozwoju ważne jest ćwiczenie rączek np. poprzez częste prace plastyczne a nie wyścig za tym, kto pierwszy przeczyta czytankę. Jedna z nauczycielek wspomniała nawet, że dopiero teraz mózgi naszych dzieci są w stanie zrozumieć na czym polega pisanie i czytanie. Jeśli maluch opanował już ten proces, to najprawdopodobniej dlatego, że nauczył się na pamięć, a nie dlatego, że to rozumie. Cytuję tu słowa pani pedagog – nie badałam głębiej tematu.
Oczywiście nie ma nic złego w podsuwaniu dzieciom materiałów edukacyjnych, zwłaszcza jeśli są zainteresowane nimi. Inną rzeczą jest zmuszanie do tego zainteresowania. Jedna z nauczycielek opowiadała, jak to spytała dzieci czego najbardziej nie lubią robić.
– Uczyć się! – odpowiedział jeden z chłopców, a z dalszej rozmowy wyszło, że mama codziennie „zachęca” go do siedzenia nad szlaczkami i literkami.
Parę lat temu dorabiałam sobie udzielając korepetycji z języka angielskiego. Obecnie nie mam na to czasu i sił. Nadal jednak pełnię funkcję doraźnej pomocy wśród dzieci rodzinnych i znajomych. I tak ostatnio wpadł w moje łapska czwartoklasista. Początek roku szkolnego, a ten przyniósł jedynkę z kartkówki. Mama chłopca zwróciła się do mnie z prośbą o pomoc. Dowiedziałam się więc na czym polegała kartkówka i na początku w ramach rozgrzewki przeprowadziłam podobny test. Ze zdziwieniem stwierdziłam, że poszło mu całkiem dobrze. Ba, nie licząc kilku błędów interpunkcyjnych poszło mu bardzo dobrze.
Nauczyciel podawał zdanie oznajmujące z czasownikiem „to be”, a uczeń miał stworzyć z niego pytanie, przeczenie, krótką odpowiedź negatywną oraz krótką odpowiedź pozytywną. Głównym celem takich zadań jest wyćwiczenie poprawnego stosowania konstrukcji gramatycznych. Za bardzo nawet nie miałam co tłumaczyć mojemu uczniowi, bo naprawdę dobrze mu szło. Zwróciłam mu tylko uwagę, żeby pamiętał o interpunkcji.
Następnego dnia zadzwoniła do mnie jego mama, że udało jej się uzyskać wgląd we wspomnianą kartkówkę. Co chłopak zrobił źle? Czy nie potrafił poprawnie zastosować konstrukcji gramatycznej? Otóż, nie! Zapomniał o końcowych znakach interpunkcyjnych. Nawet pisownię miał poprawną, tylko tego głupiego pytajnika lub kropki zabrakło. I dlatego dostał jedynkę, bo nauczyciel oceniał zadanie w systemie zero-jedynkowym: albo masz 100% dobrze i jeden punkt…albo nie. Zagotowało się we mnie!
Ja rozumiem, że interpunkcja jest ważna i potrzebna. Zrozumiałabym nawet, gdyby nauczyciel odjął po pół punktu w każdym zdaniu za brak tego znaku i tym samym przyznał niższą ocenę np. trójkę. Nie rozumiem jednak jak można postawić jedynkę dziesięcioletniemu dziecku za tak rozwiązane zadanie!
Niedawno podniosła mi ciśnienie nauczycielka brata Edwina, chłopca chodzącego do podstawówki. Otóż stwierdziła, że „weganie to idioci”. Nie obraziła mnie tym, bo szczerze to niezbyt mnie interesuje, co osoba, której nie znam sądzi o mojej diecie. Poruszyło mnie jednak to z jaką lubością jej opinię powtórzył brat męża. Dla niego nauczycielka stanowiła autorytet i to nawet dobrze, że dziecko posiada takie osoby, które stanowią dla nich jakiś wzór. Pewnie zresztą kojarzcie ten moment, gdy dziecko opowiada o czymś z przejęciem zaczynając od: „A moja pani powiedziała…”. Robi się jednak problem, gdy nauczyciel propaguje złe wartości. Zostawmy jednak weganizm. Co z tego, że człowiek nie jedząc mięsa i produktów pochodzenia zwierzęcego przez jeden dzień oszczędza więcej wody niż gdyby nie brał przez pół roku prysznica? Nadal poruszajmy tylko aspekt zakręcania wody przy myciu zębów…Co się stanie jeśli nauczyciel uważa, że przedstawiciele innych kultur, narodowości, religii są idiotami? Co jeśli będzie przekazywał dzieciom takie wartości?
Podejrzewam więc, że w przyszłości nieraz będziemy się ścinać ze szkolnym systemem. Chociaż dużo tu zależy od tego, na jakich nauczycieli trafią nasze córki – ja swoich bardzo lubiłam i uważam, że w większości przypadków potrafili przeskoczyć nad sztywnymi i często nieżyciowymi regułami. A jak było u was?